W krainie magicznych dźwięków didgeridoo

Miły gość 'Życie między wierszami' zdopingowała mnie by napisać kilka słów o mojej wizycie w Australii i by dołączyć troszkę zdjęć.

Australia fascynuje mnie od bardzo dawna  od kiedy jako licealista obejrzałem w kinie w moich rodzinnych niewielkich Skierniewicach film 'Piknik Pod Wiszącą Skałą' australijskiego twórcy Peter'a Weir. Film zrobił na mnie wielke wrażenie niesamowitym klimatem obrazów i niezapomnianą muzyką. No i oczywiście zakochałem się 'filmową' miłością w bohaterce filmu przepięknej i poetycznej Mirandzie :^). Potem jeszcze widziałem dwa inne wspaniałe australijskie filmy Peter'a Weir: ' The Last Wave' i ' Gallipoli'  (a to też twórca niezapomnianego 'Dead Poets Society').
W tamtych latach poprzedniego 'jedynie słusznego' :^) systemu w Polsce kiedy marzeniem było posiadanie paszportu myśl o podróży do Australii była abstrakcją i szybko mi wywietrzała z głowy.
Kiedy po latach już mieszkając w Stanach nadarzyła się okazja wyjazdu służbowego do Sydney bardzo ucieszyłem się i te marzenia sprzed lat powróciły.

Kiedy lądowałem w Sydney po całonocnym locie z Los Angeles ujrzałem przepiękny błękit Pacyfiku a w oddali zatokę w Sydney. Był piękny kwietniowy i jesienny dzionek (jako, że pory roku są tam odwrócone). Niestety byłem bardzo zajęty w pracy i miałem do tego potężny 'jet-lag' bo znalazłem się nagle 16 godzin do przodu względem czasu w Stanach. Ale codziennie raniutko o świcie wybiegałem na 6-kilometrowe bieganie w jednej z najpiękniejszych miejskich sceneri na świecie - przez park botaniczny z aromatami drzew eukaliptusowych  i nad zatokę wokół  jednego z najgenialniejszych dzieł architektury - Opery w Sydney i dalej przez słynny Harbour Bridge wysoko nad zatoką. To był najpiękniejszy bieg w moim życiu i codziennie dawał mi gęsiej skórki emocji.
Ostatniego dnia mojej podróży służbowej miałem kilka godzinek dla siebie i popłynąłem promem do Manly uroczego przedmieścia Sydney już nad samym Pacyfikiem. Prom płynął całą długością zatoki w Sydney i stamtąd bez wątpienia pomyślałem, że Sydney to może najpiękniej położone duże miasto na świecie nawet jeszcze piękniej położone niż San Francisco.

W drodze powrotnej z Manly przechodziłem jedną z uliczek w centrum Sydney i usłyszałem ulicznego muzyka Aborygena. Grał on na didgeridoo pradawnym dętym instrumencie ludności Australii sprzed przybycia Europejczyków. Dźwięki didgeridoo całkowicie zahipnotyzowały mnie i poczułem, że pod tą cienką powierzchnią Europejskiej cywilizacji jest prawdziwa dusza tego kontynentu, która dzwięczy tak niesamowicie i hipnotycznie tak jak didgeridoo. Bardzo zapragnąłem powrócić już na dłużej i poznać wnętrze tego fascynującego kontynentu. I tak narodził się plan wyprawy motocyklowej z  Melbourne przez Great Ocean Road, która jest uznawana za jedną z najpiękniejszych dróg na świecie i dalej przed Adelaide do Parku Narodowego Uluru i Kata Tjuta. Czas tyka i to już mniej niż dwa lata kiedy jeśli los pozwoli będę mknął na motocyklu przez bezkres Australii.

Opera w Sydney jest dziełem genialnym i unikatowym.





Razem z Harbour Bridge tworzy niezapomnianą secenerię, na którą można patrzeć godzinami z zachwytem.





Woda Pacyfiku ma piękny odcień, który dodaje kontrastu wybrzeżu, domom, i wszechobecnym żaglom.





Nie sposób nie poprosić kogoś o zdjęcie :^)



A tu muzyka Didgeridoo w wykonaniu jednego z mistrzów instrumentu - David'a Hudson.





A to film, który przyniósł już na zawsze fascynację Australią. I to zdanie wypowiadane przez Mirandę - tak bardzo prawdziwie a z którym tak trudno się czasem pogodzić.

"Everything begins and ends at exactly the right time and place"


Comments