Mount Whitney - what goes up must come down

Upływający sierpień przynosi ze sobą wspomnienie najdłuższego dnia w moim życiu. Tak sobie myślę, że każdy ma przecież takie szczególne dni w życiu a czasem jeden z nich jest tym najdłuższym. 
Mój najdłuższy dzień był nim i w przenośni i dosłownie. W przenośni bo tamten dzień przyniósł jak do tej pory największy wysilek fizyczny w moim życiu a dosłownie bo trwał prawie dokładnie 24 godziny. 

Tamten sierpniowy dzień cztery lata temu rozpoczął się dla mnie kiedy budzik obudził mnie o 1.30 w nocy w moim malutkim namiocie w obozie wysoko w wschodniej części Sierra Nevada w Kalifornii. Spędziłem tamtą noc i kilka poprzednich na wysokości około 2550 metrów aklimatyzując się przez parę dni do wysokości jakie wcześniej znałem tylko z Pirenejów i Alp. Na tej wysokości w nocy nawet w środku lata w Kalifornii było zimno. Dygocząc z zimna, szczękałem zębami wysuwając się ze śpiwora i szukając czołówki. Wokół mnie słyszałem odgłosy innych budzących się o tej porze w swych namiotach. Ich celem tak jak i moim był najwyższy szczyt Sierra Nevada i najwyższy wierzchołek w Stanach Zjednoczonych poza Alaską - Mount Whitney. Mt. Whitney wznosi się na wysokość 4421 metrów ponad poziom morza i 2 kilometry ponad dolinę Owens Valley. 

Choć byłem sam to nie rozpocząłem podejścia samotnie. Wokół mnie widać było światełka czołówek kilkudziesieciu innych ludzi, którzy wyruszyli w górę tak jak ja około 2 w nocy. 
Przed nami było ponad 1900 metrów podejścia i zejścia w pionie i ponad 35 kilometrów trasy tam i z powrotem. Tak jak i inni miałem tylko pozwolenie na wejście w ścisły rezerwat przyrody na 24 godziny. Tak jest ponieważ Mt Whitney jest chroniony ścisłym rezerwatem przyrody a liczba wspinających się jest ograniczana przez obowiązkowe zezwolenia na wejście na obszar ścisłego rezerwatu przyrody.
Aby otrzymać takie pozwolenie trzeba wysłać podanie do administracji parku wiele miesięcy wcześniej. Otrzymanie pozwolenia na dwudniowe wejście jest bardzo trudne i odbywa się przez losowanie. Nie udało mi się go wylosować i poprosiłem o jednodniową wejściówkę co ozanczało, że musiałem wdrapać się na szczyt i zejść w ciągu 24 godzin bez możliwości biwakowania przed wejściem na główną grań Mt Whitney.
Zdawałem sobie sprawę, że to będzie wielki wysiłek ale powtarzałem sobie, że przecież przebiegłem dwa maratony i powinienem sobie dać radę. Ale tak na prawdę to nie miałem pojęcia jaka próba czekała mnie na tej górze. W administracji parku otrzymałem moje pozwolenie na wejście do rezerwatu przyrod, To pozwolenie trzeba było przypiąć w widocznym miejscu do plecaka. Otrzymałem także specjalną torebkę z instrukcją, że dosłownie wszystko co się bierze ze sobą na górę musi powrócić na dół. A to *wszystko* to oznaczało także to wszystko co człowiek wydala z siebie :^) żadnych wyjątków .. 'what goes up must come down' :^) ...

Idąc ostro pod gorę tuż po 2 w nocy spojrzałem za siebie i zobaczyłem kilkadziesiąt światełek czołówek podchodzących w górę. To był całkiem niesamowity obraz. Szedłem w góre sam ale nie byłem samotny. Pomyślałem o tym co mi powiedziano wcześniej, że tylko może połowa z nas dotrze na szczyt - większość będzie musiała zawrócić z wyczerpania.

Po kilku godzinach podejścia słoneczko wyjrzało i magicznie oświetliło skały jakby jakimś gigantycznym reflektorem,








Powyżej 3500 metrów właściwie nie było już żadnej roślinności jeno skała a podejście było bardzo strome ubiezpieczone tylko w niektórych fragmentach.










Po ośmiu godzinach wdrapałem się na główną grań Whitney już ponad 4000 metrów ponad poziom morza i zobaczyłem podejście na szczyt.



A na wierzchołek dotarłem dopiero po następnych dwóch godzinach już w południe w 10 godzin po wyruszeniu z obozu. Wrażenie na szczycie było niesamowite. Daleko dwa kilometry w dole była dolina Owens Valley. Miałem poczucie jakbym spoglądał przez okienka samolotu. Nigdy wcześniej nie dotarłem na podobną wysokość. Moja euforia na szczycie trwała około pół godzinki. 


W pewnym momencie kiedy euforia już trochę przeszła uświadomiłem sobie, że miałem całkiem potworny ból głowy. To mogło oznaczać tylko jedno, że wysokość dała mi się we znaki. Zacząłem schodzić ale okazało się to dużo trudniejsze niż myślałem. Schodziłem bardzo powoli walcząc z bólem głowy i starając się pić wodę jak najczęściej. W czasie zejścia spotkałem trzech młodych chłopaków studentów, których widziałem wcześniej na szczycie. Oni też nie czuli się dobrze i odczuwali skutki wysokości. Jeden z nich miał się bardzo kiepsko i niestety wymiotował często. Podzieliłem się z nimi wodą, którą miałem ze sobą. Szliśmy razem w dół przez jakiś czas na zmianę pomagając i podtrzymując chłopaka, który bardzo źle znosił wysokość. Schodziliśmy bardzo powoli. Kiedy zeszliśmy z głównej grani Whitney na wysokość około 3300 metrów nad staw wysokogórski było już około 18stej. Tutaj tych trzech studentów zdecydowało się zostać na biwak choć nie mieli namiotu. Odradzałem im to ponieważ w przypadku choroby wysokościowej trzeba jak najszybciej schodzić w dół a 3300 metrów to jest nadal za wysoko. Jednak zdecydowali sie zostać. Podarowałem im parę tabliczek czekolady, które miałem ze sobą i postanowiłem schodzić dalej już sam.



Przez następne sześć godzin nie spotkałem już nikogo. Wkrótce zapadł zmierzch a potem ciemności. Włączyłem czołówkę. Schodziłem bardzo powoli i wiedziałem, że było jeszcze daleko do obozu. W myślach powtarzałem sobie jak mantrę 'what goes up must come down' i pomagało mi to przezwyciężyć zmęczenie. Dotarłem tam dopiero przed 1 w nocy całkowicie wyczerpany po  ponad 23 godzinach na nogach. Znalazłem swój namiot i wsunąłem się do śpiwora. Obudziłem się po 12 godzinach już po południu. Przez chwilę myślałem, że Mount Whitney to był może jakiś sen. Ale kiedy wyjrzałem z namiotu Mt Whitney spoglądał na mnie i wiedziałem, że ten majestatyczny widok będzie mi już zawsze przypominał o tym najdłuższym dniu ...




Comments